Wspinamy się po wyślizganym bruku. Ciasne, wykręcone uliczki starej dzielnicy Albejzin, hostel ma być koło miradoru. Nie mogę się dodzwonić, w końcu M słyszy melodyjkę telefonu z recepcji.
Odpalający dżojnta blondyn z Wisconsin za śmieszne pieniądze daje nam klucze do mieszkania z dwoma pokojami i tarasem. Gratis opowiada o jaskiniach hippisów i narzeka na zakaz palenia w knajpach: „to już nie jest wolne miasto”, „młodzi nie myślą” etc.
Cień szybko kuli się pod oślepiające, białe mury. Zsuwamy się w dół, łapię resztki chłodu pod drzewami. Przemokłem, a tu z powrotem w górę, i już w park. Nad wieżami granatowy masyw, ciągle ośnieżony – tutaj, na południu, w lipcu? Pałac Nasrydów… brakuje mi przymiotników. Oszałamia. Misterny, ażurowy, rozległy a lekki, pełen barwnych dziedzińców z fontannami, pod arkadami, podcieniami. (Odstój swoje w kolejce albo kup bilet w jednym z automatów, do których nikt nie czeka, sprawdź godzinę wejścia i zobacz, do gdzie dotarła architektura Maurów, kiedy w PL stawiano romańskie kloce).
Gruby, orzeźwiający sznur wody sunie kamienną poręczą ogrodowych schodów. Opatulona w chustę śniada kobieta wesoło macha torebką, która kosztuje tyle co mój samochód.
Świszczą jaskółki. Słońce wierci na wylot. W połowie dnia nie wytrzymuję, zasypiam pod drzewem pomarańczowym.
Wieczorem chrupiemy słodkie tapasy z cukinii. W środku restauracji punkowa ikona: Maria kopuluje z 20-letnim Józefem z kolczatką na szyi.