Arabska Grenada

6 lipca 2011

Fontanna Nasrydów

Wspinamy się po wyślizganym bruku. Ciasne, wykręcone uliczki starej dzielnicy Albejzin, hostel ma być koło miradoru. Nie mogę się dodzwonić, w końcu M słyszy melodyjkę telefonu z recepcji.

Odpalający dżojnta blondyn z Wisconsin  za śmieszne pieniądze daje nam klucze do mieszkania z dwoma pokojami i tarasem. Gratis opowiada o jaskiniach hippisów i narzeka na zakaz palenia w knajpach: „to już nie jest wolne miasto”, „młodzi nie myślą” etc.

Cień szybko kuli się pod oślepiające, białe mury. Zsuwamy się w dół, łapię resztki chłodu pod drzewami. Przemokłem, a tu z powrotem w górę, i już w park. Nad wieżami granatowy masyw, ciągle ośnieżony – tutaj, na południu, w lipcu? Pałac Nasrydów… brakuje mi przymiotników. Oszałamia. Misterny, ażurowy, rozległy a lekki, pełen barwnych dziedzińców z fontannami, pod arkadami, podcieniami. (Odstój swoje w kolejce albo kup bilet w jednym z automatów, do których nikt nie czeka, sprawdź godzinę wejścia i zobacz, do gdzie dotarła architektura Maurów, kiedy w PL stawiano romańskie kloce).

Gruby, orzeźwiający sznur wody sunie kamienną poręczą ogrodowych schodów. Opatulona w chustę śniada kobieta wesoło macha torebką, która kosztuje tyle co mój samochód.

Świszczą jaskółki. Słońce wierci na wylot. W połowie dnia nie wytrzymuję, zasypiam pod drzewem pomarańczowym.

Wieczorem chrupiemy słodkie tapasy z cukinii. W środku restauracji punkowa ikona: Maria kopuluje z 20-letnim Józefem z kolczatką na szyi.

Jak one to robią

9 marca 2011

Gęga nad Cytadelą

Można od nich regulować zegarki :]

Miasto know-how

15 grudnia 2010

Raniutko zapragnąłem nabyć bilet miesięczny. W automacie. Miasto know-how szanuje mój czas i wie, że nie jest moim marzeniem przedzierać się przez miasto do kasy w godzinach jej urzędowania i odstawać półgodzinnej kolejce.

Więc wkładam kartę w otworek, wypstrykuję swój bilet na ekranie, potem datę  (tak, można wybrać datę, przełomowa technologia informatyczna), przechodzę do płacenia i…  Zielone pudło chce ode mnie monet.

W życiu nie miałem przy sobie ośmiu dych w monetach.

„Zaczyna się zabijanie opozycji”

19 października 2010

Pustostan

16 października 2010

Tracja jest granicą

20 sierpnia 2010

Z dnia na dzień coraz silniej czułem, że należę do innego świata.

Tak, będzie mi brakować figowca, który owocuje przy bramie kempingu pod Efezem. Zatęsknię za bananowcem, który pochyla się nad ciasną białą uliczką Dalyan. Nie raz obejrzę zdjęcia morza, w którym chłodziłem się zmęczony 40-stopniowym skwarem. Każda podróż wybitymi przez skały trasami była kalejdoskopem oszałamiających widoków.

Owszem, pida i zupa fasolowa smakowały wyśmienicie, a kebap nie wyglądał jak polskie podróbki.

Ale z żalem spoglądałem na flagę turecką powiewającą nad Hierapolis, Efezem i licyjskimi grobowcami.

Przez miasta jechałem napięty. Z trzech pasów robią tam pięć. Wciskają się przed samochód, wyprzedzają z prawej strony, cały czas waląc w klakson. Nie używają kierunkowskazów, a kiedy już, to skręcają odwrotnie niż sygnalizowali.

Nie szanują pieszych. Chodniki w Stambule kończą się albo zarośniętą sralnią, albo barierą ruchliwej ulicy. Są jakieś przystanki, ale nie wiadomo, co nadjedzie i kiedy.

Śmiecą. Nawet na chronionej plaży leżały niedopałki, opakowania po ciasteczkach, kapsle, okruchy butelek.

Są nachalni. W turystycznej części próbowałem być uprzejmy, trzeciego dnia na pytanie „skąd jestem” i „czy mówię po angielsku” zdarzyło mi się odpowiedzieć „fuck off”. Ileś razy ktoś mnie dotykał, ciągnął za koszulę. Nie podają cen. W piekarni, w spożywczym próbują wyciągnąć od klienta fortunę za każdą rzecz, którą bierze do ręki.

System minaretów ma tam zasięg, o jakim mógłby pomarzyć niejeden operator komórkowy. Na największym zadupiu przed świtem budziło nad zawodzenie. Chwila przerwy i znowu, i tak pięć razy dziennie.

Wojsko jest wszędzie. Znak informujący o posterunku przy co drugim miasteczku, przy ruinach teatru rzymskiego dwóch żołnierzy rozmawia z kałaszami opartymi na brzuchu. Po drodze wieże strzelnicze i tablice ostrzegające, że po drugiej stronie zasieków obowiązują inne prawa. A niedawno armia odwołała wybranego w głosowaniu prezydenta.

Bruksela stawia warunki: rozliczcie się z zagładą Ormian, to porozmawiamy o wstąpieniu do UE. Nie chciałbym jednak, żeby Turcja dołączyła, zanim dokona się tam zmiana cywilizacyjna, nie tylko technologiczna. Cóż z tego, że drogi mają szerokie, a na Sultanahmed mam dostęp do otwartego wifi, skoro jednego wieczoru mojej dziewczynie jakiś cywil zagradza drogę do hostelu z pytaniem: „do you have passport?”.

Kiedy wracaliśmy promem przez Dardanele, poczułem ulgę.

Pieśń w Uchu

5 lipca 2010

Syrakuzy, Isola Ortigia. Średniowieczne miasto na kamiennej wyspie. Rude, ciasne ulice prowadzą na poszarpany brzeg. Chłopcy skaczą ze skały w lazur. Pod wodą na chwilę otwieram oczy, w głębi kusi rozświetlone dno.

Skutery są wszędzie.

W parku archeologicznym sok ze świeżych pomarańczy i pozostałości ołtarza, na którym 2 tysiąclecia temu cesarz mógł zarżnąć 400 byków. Nad nim wykuty w wapieniu, przykryty dziś drewnianymi panelami amfiteatr; później dowiem się, że wystawiają tu czasem klasyków Greckich.

W największy skwar wślizguję się do Ucha Dionizjusza. Wysoka na 30 metrów, wąska jaskinia skręca w półmrok, po chwili każdy szelest wraca do mnie zwielokrotniony. Wychodzi pohukująca grupa Włochów. Za moim plecami zatrzymuje się korpulentna 50-latka. Przyjmuje stabilną postawę, długo nabiera powietrza. Uderza głosem jak dzwon… Po wszystkim wypytującej ją turystce przyznaje po francusku, że była (jest?) zawodową śpiewaczką.

Wieczorem w porcie jakiś nastolatek chce wziąć ode mnie aparat, „żeby zrobić mi zdjęcie”. Kiedy go wyśmiewam, wraca na ławkę do dziewczyn i rzuca za mną kilka kamieni.  Godzinę później właściciel wysmakowanego hostelu przy dworcu: „I see you, Poles, overtaking us.  10 temu przyjeżdżaliście tu do pracy. Teraz wpadacie na chwilę, spacerujecie, zachwycacie się kuchnią, zostawiacie pieniądze”.

W ciszy nocnego ogrodu 60-letnia Margaret, australijska – jak to o sobie mówi – singielka, przekonuje, że nie da się zmienić ludzi, których wybiera się na towarzystwo.

Domy z lawy

30 czerwca 2010
.
Do Syrakuz mogę dostać się tylko przez Katanię. Przez większą część jazdy nad mijanym krajobrazem majaczy góra gór, szary, zamglony stożek.
.
Dojeżdżam. Upał coraz silniejszy, potrzebuję śniadania, ale lokalsi pukają się w nadgarstek, ze osteria otwarta dopiero w południe. Przez chmarę pędzących we wszystkie strony skuterów przebijam się do cichej uliczki. Dwa spokojne skrzyżowania i znikąd gwar. Targ. Straganiarze śpiewają nad zwiezionymi owocami i carne. Biorę torbę świeżych fig i z ciabatę mokrą od farszu.
.
Miasto pod wulkanem. Czarne mury kamienic przypominają, że surowce najlepiej czerpać z okolicy. Ostatnia erupcja była raptem dwa lata temu, ale nie wydaje się to tutejszym przeszkadzać. Nowe osiedla na przedmieściach wczołgują się na sine zbocze.
.
Swatch konduktora spieszy o przynajmniej kwadrans w stosunku do wszystkich zegarów na dworcu, ale to mnie się obrywa, że „cały pociąg musiał na mnie zaczekać”. Andiamo.

Sycylia w chmurach

29 czerwca 2010

Lądujemy. Pada. W ciemności pachną kwiaty.

Kluczymy po Trapani. Poznany na lotnisku chłopak twierdzi, że księża prowadzą tu gdzieś hostel. Około drugiej, pomocni lokalsi z zapałem walą w zamknięte bramy do naszego raju. Poddaję się, proszę, żeby podrzucili nas kilka przecznic dalej. Pierwszą noc na Sycylii spędzam na plaży. Wieje.

Budzi mnie brzask. Wokół karimaty ślady czworonoga. Pozbywam się kolegi i ruszam w kilkugodzinną pielgrzymkę na Erice. Średniowieczne miasteczko, zanurzone w chmurach, z obłędnym widokiem wokół, na półwysep i miasto. Po drodze kierowcy trąbią przyjaźnie, dzieciaki machają zza szyb. Bujnie kwitną zaśmiecone pobocza.

Mijam staruszkę, która zatrzymała samochód, żeby dokarmić kilka półdzikich psów.